... dziś, w fotografii barwnej, naśladowców jest bardzo wielu. Tylko w takiej fotografii trudniej jest oddać to, co my oddawaliśmy w Kieleckiej Szkole Krajobrazu.
Nie tylko o historii Kieleckiej Szkoły Krajobrazu ... z Januszem Buczkowskim rozmawia Bartosz Rumieńczyk
21 stycznia 2015r.
( fragmenty )
Jest pan współtwórcą Kieleckiej Szkoły Krajobrazu. Skąd u pana się wzięło zainteresowanie akurat taką tematyką?
- Ja fotografowałem, tak jak przed chwilą powiedziałem, co się dało. Natomiast kiedy losy rzuciły mnie do Kielc, wstąpiłem do Świętokrzyskiego Towarzystwa Fotograficznego i brałem udział w pracach tego towarzystwa. Bodaj w 1960 roku ogłoszono konkurs na temat wsi polskiej w fotografii. Wie pan, nawet teraz się uśmiecham, gdy pomyślę jakim my wówczas sprzętem fotografowaliśmy.
No właśnie, czym pan fotografował?
- Pierwszym moim aparatem był Kodak, 6x9, popularne wówczas amerykańskie, tak zwane, pudełko. Potem był Start i tak dalej, i tak dalej… Ale wracając do tematu wsi polskiej w fotografii. Jeden z naszych kolegów miał teleobiektyw, to był pentacon six. On fotografował pagórki kieleckie. A ponieważ kielecczyzna jest ziemią bardzo ubogą, to te poletka są dziwne, mają dziwne podziały, i to się bardzo spodobało komisji jako novum. I ten nasz kolega, Tadeusz Jakubik, otrzymał pierwszą i drugą nagrodę. Drugim takim człowiekiem był Paweł Pierściński – zresztą bardzo znany, który w tym czasie studiował w Warszawie i tam zajmował się fotografią. Omawiając osiągnięcia Jakubika i Pierścińskiego zaczęliśmy naśladować ten styl, ale w tedy to naśladownictwo nie było jeszcze groźne.
Co pan ma na myśli?
- Gdy powstawała nasza Szkoła to pól do fotografowania było bardzo dużo. A dziś, w fotografii barwnej, naśladowców jest bardzo wielu. Tylko w takiej fotografii trudniej jest oddać to, co my oddawaliśmy w Kieleckiej Szkole Krajobrazu.
Następnie zaczęło się wysyłanie na wystawy i na konkursy. I tą biedną ziemią kielecką podbiliśmy świat, co mówię z pełną odpowiedzialnością. Kiedyś wysłaliśmy nasze zdjęcia na międzynarodowy konkurs, na którym było ponad 30 tysięcy zdjęć, a wybranych na wystawę zostało około dwustu. Z tego jedenaście było z Polski, w czym dziewięć z Kieleckiej Szkoły Krajobrazu. Nie dostaliśmy żadnej nagrody, ale to że się dostaliśmy było olbrzymim sukcesem. Zdjęcia spodobały się jednemu z członków jury, który zaprosił nas z cała wystawą do Paryża. No i podbiliśmy Paryż, mieliśmy przeolbrzymią wystawę przy muzeum historii fotografii. I tak to pomału zaczęło się rozchodzić.
Międzynarodowy sukces.
- Tak, a w tym czasie krajobraz, jako taki, był raczej pogardzany, ze względu na dawne czasy. Wielu fotografów lwowskich, wileńskich, poznańskich fotografowało, mówię w cudzysłowie, przysłowiową chmurkę, co zaczęło być krytykowane, bo był tego nadmiar. A my wystąpiliśmy z czymś nowym, czymś odkrywczym. Uformowała się grupa sześciu, my tworzyliśmy trzon, niestety czterech kolegów już nie żyje, został tylko Paweł Pieściński i ja. A na jednym ze spotkań pewien krytyk fotograficzny nazwał to co robiliśmy Kielecką Szkołą Krajobrazu.
Idąc dalej muszę powiedzieć, że robiliśmy próby fotografowania na Podhalu, w krakowskim, niestety to jakoś nie wychodziło, choć jeszcze w miechowskim się udawało. Tamte pola są jakieś inne, większe. A potem fotografowie z całej polski się zjeżdżali, tu w te nasze góreczki, bo w tej fotografii chodzi o pagórki, ale poorane polami w sposób geometryczny. Czasami to są niesamowite figury, szczególnie w okresie wcześniej wiosny, kiedy jeszcze śnieg leży między bruzdami – to na nas robiło kolosalne wrażenie. Ale powiem panu, że to nie była moja fotografia numer jeden. Ja przystałem do tej szkoły, ale nie chciałem być tym wiodącym i moje kroki skierowałem na puszczę jodłowo-bukową. Szczególnie upodobałem sobie fotografowanie buków, wyszukiwałem dziwne kształty. Teraz, wiadomo, wszystko można zrobić w komputerze, ale moja fotografia jest naturalna. I taką fotografią dostałem się to Związku, bo to też było coś nowego, mimo że las fotografowali wszyscy. Warto też w tym miejscu doradzić coś młodym – ja zawsze mówię tak: jak jedziesz za granicę, obejrzyj sobie pocztówki i broń Boże nie rób takich zdjęć, poszukaj czegoś swojego.
Słuszna rada. Wspomniał pan o naśladowcach, ale KSK miała także krytyków. Mówiono, że do niej zaliczają się jedynie te zdjęcia, które wykonano z konkretnego miejsca ...
- Tak, tak, jest taka anegdota. W Wąchocicach, na Ameliówce jest kamień, zwany diabelskim i to jest to miejsce, o którym pan mówi. No bo im wyżej się weszło, tym lepiej ten krajobraz wyglądał. Owszem, prawdą jest, że wiele zdjęć mamy podobnych, bo najczęściej chodziliśmy w te okolice, gdzie się najlepiej fotografowało. Niestety teraz te miejsca w sporej mierze zniknęły. Dwa lata temu poproszono mnie i Pawła Pierścińskiego o zorganizowanie szkolenia i konkursu. Mieliśmy zaprezentować kilka własnych zdjęć, a potem młodzież miała spróbować swoich sił. I niestety nie udało się, wybraliśmy się w plener szukać naszych miejsc i wszystko jest już pozarastane. Jest takie słynne zdjęcie Pawła Pierścińskiego, z sinusoidą i jej w plenerze już nie ma.
Fotografował pan także Kielce. Czy z perspektywy fotografa miasto bardzo się zmieniło?
- Miasto na pewno się zmieniło. Ja panu powiem tak w przenośni i z przekąsem – to co brzydkie, to na fotografii będzie ładne, a to co ładne, będzie byle jakie, bo to przeważnie jest sztampa. Budynki, bloki, to zaczyna być nudnawe, natomiast ja fotografowałem te Kielce, których już nie ma. Takie zapyziałe podwórka – cześć jeszcze ocalała, ale większość wygląda przeszkaradnie. To są miejsca w centrum, więc pełno jest wielobarwnych reklam, sklepików i to już niestety nie to.
A dlaczego pan fotografował miasto?
- Sam zadaję sobie to pytanie. Nikt mnie o to nie prosił – to było z jakiejś wewnętrznej potrzeby. Negatywy sobie leżały i w pewnym momencie, przypadkowo, jakieś trzy lata temu ktoś się spytał o stare Kielce, a ja znalazł u siebie takich negatywów, które dało się powiększyć około tysiąc, z czego 600 znajduje się w muzeum historii Kielc, 300 w bibliotece wojewódzkiej, a cześć została u mnie. I może dlatego w ostatnim czasie zasłynąłem tymi starymi Kielcami.
Pan fotografował klasycznym sprzętem, dziś aparaty są wszechobecne, są nawet w telefonach, a ludzie uwieczniają niemal każdy moment. Jak pan ocenia skutki cyfrowej rewolucji w fotografii?
- Ja mam 83 lata i podobno jestem postępowy. Postęp oceniam pozytywnie na każdym kroku, ale postęp może być i negatywny. Niektórzy ludzie fotografują bezmyślnie, strzelają i strzelają… Natomiast organizowanie takich konkursów, jak ten dla dzieci, wyłoni ludzi, którzy zaczną myśleć przy fotografowaniu. Ludzie przestali robić zdjęcia na papierze, nie mają pojęcia jak zdjęcie powstaje, nie mają tego dreszczyku emocji, kiedy się siedzi w ciemni. My, nieważne czy mamy 30, 40 lat doświadczenia, to zawsze się zastanawiamy, tak mawiamy – co tam wyjdzie. Powiem szczerze, że współczuje ludziom, którzy nie znają ciemni – to jest inna radość fotografowania. To jest prawdziwe tworzenie. Dziś już nie pracuję w ciemni, ale idąc do zakładu steruję procesem wywoływania, trzeba nad tym czuwać, a mało kto tak robi. To znaczy dalej jest dużo dobrych fotografów, ale w stosunku do tych milionów aparatów to jest garstka.
To się chyba wiąże z tym, o czym zaczynaliśmy rozmawiać, z tą umiejętnością wychwytywania szczegółu. No bo skoro wszyscy tak strzelają, jak pan mówi, to chyba trudniej jest wychwycić ten jeden szczegół.
- No tak i tu w grę wchodzi duży kosz. Ja zwykłem mawiać, że jak chcesz robić dobre zdjęcia – to weź duży kosz i wyrzucaj, wyrzucaj… Trzeba selekcjonować, segregować. W Kielcach był taki świetny fotografik, po części mój nauczyciel, Jan Siudowski, on z kolei mawiał tak – chcesz dobrze naświetlić zdjęcie? Zrób jedno niedoświetlone, jedno prześwietlone i jedno dobre. To są oczywiście podstawy. Mawiał też – jeżeli w roku zrobisz trzy, cztery dobre zdjęcia – podkreślam dobre zdjęcia – no to będziesz świetny, bo przez dziesięć lat będziesz miał 40 dobrych zdjęć. A dobre zdjęcia, to się chyba rozumiemy, to muszą być zdjęcia, które poruszą każdego. My mawialiśmy też, że czwarte zdjęcie kompromituje autora. Często, gdy robiliśmy konkursy, to ograniczaliśmy liczbę zgłoszeń do czterech zdjęć na osobę, bo wie pan, zrobić cztery zdjęcia dobre, na dany temat to jest sztuka, nawet dla doświadczonego fotografa. Jeżeli wszystkie cztery były na wysokim poziomie, to było wiadomo, że człowiek jest dobry.
Reportażyści z kolei mają inna metodę. Ja fotografując miałem czas, dla mnie to była sesja cała, szedłem do puszczy obładowany sprzętem na parę godzin, a reportażysta musi strzelać, ale potem też wybierać.
A co by pan doradził tym młodym fotografom? Na co powinni zwracać uwagę, jak się uczyć? Pytam w kontekście pana początków z fotografią.
- Ja jestem samoukiem, uczyłem się w latach 60. i do wszystkiego dochodziłem sam, co zresztą opisałem w swojej książce „Przygody z fotografią”. Wracając do pana pytania, to jest tak, że na początku fotografujemy to co znajduje się w naszym zasięgu wzrokowym. I dobrze, bo od tego trzeba zacząć, ale później powinno się iść w kierunku eliminowania tego, co jest za dużo. Bo my widzimy bardzo dużo i z tego wszystkiego trzeba wyselekcjonować coś, co będzie wartościowe, coś co się zapamiętuję. Czyli fachowo mówiąc kadrowanie. Oceniając zdjęcia dzieci pokazałem przykłady innego kadrowania ich zdjęć, pokazałem jak one by wyglądały, gdyby były inaczej skadrowane. Jury ma przekazać moje propozycje autorom. Bo wie pan, trzeba widzieć nie cały bukiet, a pojedynczy kwiat. Zdjęcie jednego kwiatka jest zawsze lepsze niż zdjęcie całego bukietu. A na początku się wydaje, że to jest odwrotnie.
Dziękuję Panie Januszu, to bardzo cenne porady…
Rozmawiał: Bartosz Rumieńczyk
pełny tekst wywiadu na - galeria.blog.interia.pl/?id=3359067
fotografie: Janusz Buczkowski
opracował: Krzysztof Zając